Czuję, że się duszę, dosłownie, nawet nie w przenośni.
Przeczytałam właśnie kilka artykułów o anoreksji/bulimii/ed. Trochę typu czym to jest, jeden z punktu widzenia osoby, która żyła z kimś chorym polecam, inny o kobietach z bulimią, jeszcze inny był na zamkniętym forum, więc nie mam go jak podlinkować.
Za każdym razem jak czytam coś, co tak bardzo do mnie pasuje, to się duszę, zaczyna mi brakować tchu, robię się nerwowa tak jakby gdzieś głęboko w sobie, nie na zewnątrz, mam wtedy takie dziwne uczucie, taki ból w środku promieniujący do serca. Chciałabym wtedy krzyczeć by się tego z siebie pozbyć. Tak ciężko mi czytać coś co dotyczy również mnie, co muszę w jakiś sposób przed sobą przyznać.
Czuję się pogubiona. Nie wiem jaką drogę obrać.
Ostatnio już wiedziałam czego chce. Zaczęłam biegać, polubiłam to nawet, coraz lepiej mi szło, bo mogłam robić większe (jak na mnie dystanse), stosowałam się do limitu diety 1900kcal i do makroskładników, jakie ustalił mi brat. Myślałam sobie o tym, że teraz mogę być silna, zdrowa i schudnąć przy okazji, a moje ciało będzie wyglądało lepiej ni schudnę do wagi, która straciłam, bo przecież biegam, no i sporo dobrych rzeczy zobaczyłam. Tyle, że potwornie zaczęły mnie boleć kolana. To już ponad tydzień przerwy, a jeszcze to czuję. Ostatnim razem jak poszłam biegać to miałam wrażenie jakby piszczele wbijały mi się w kolana od spodu. Dietę też odpuściłam jakoś tydzień temu na urodzinach brata, później uczyłam się kilka dni do egzaminu, więc miałam wymówkę, a teraz po egzaminie to jestem ogólnie załamana, nie wiem czego chce. Na nic nie mam ochoty, brakuje mi życia, ale też najchętniej leżałabym w domu, zamknięta i z jedzeniem. Nie czuję nic oprócz tego bólu, gdzieś w środku i potrzebuję tą pustkę zapchać jedzeniem, na które nawet nie mam ochoty. Rozumiem kiedy strasznie miałam na coś smaka i musiałam to zjeść, ale teraz chce tylko jeść, a nawet nie czuję by miało to specjalny smak. Nawet pizza jest mi obojętna.
Jestem zła i mam dość swojej rodziny. W środę miałam egzamin, strasznie duży, z farmakognozji na 600 zagadnień, ustny, zaliczyłam na 4.5, żadnego gratuluję, wszystko inne kurwa ważniejsze, bo mój brat idzie do szkoły wojskowej to już czapki z głów, bo w końcu coś mu się w życiu niby udało, a nawet się nie starał ja pierdole. Nie zrobił nic tak naprawdę, po prostu tak mu się udało. Po czym nagle jest wspaniałym dzieckiem bo się kurwa dostał i idzie, zajebiście, a jak do tej pory ręki do niczego nie przykładał w domu, na wszystkich miał wyjebane i jeszcze się głąb nie uczył, to nic, to już nieważne. A moje ciągle dogadzanie każdemu to nic kurwa niewarte, bo przecież ja to muszę. Muszę być tym dobrym dzieckiem, posłusznym, wszystko kurwa w domu zrobić bo to mój obowiązek, nauka to też mój obowiązek i w ogóle tyle kasy na mnie wydają (nie wiem na co niby bo nawet mieszkanie jest płacone ze stypendium socjalnego), do tego jestem jeszcze gruba, więc to już w ogóle tragiczne dziecko.
Mam dość, chce mi się płakać jak to piszę. Jest mi przykro. Mam ochotę spalić tych ludzi na popiół i nigdy ich już nie oglądać.
Nie wierze w nic, żadne rodziny, przyjaźnie, nauka, pierdolenie. Wszystko to na tym świecie jest nic nie warte.
Znowu potrzebuję tej jebanej diety jak lekarstwa, które później znowu będzie mnie zatruwać. Ostatnim razem dało mi to ulgę na początku by przejść przez problemy, które mnie bolały, a później każdy dzień był mordęgą, wiem o tym i nie chce tego a jednocześnie tego potrzebuję.
Nie mam pojęcia co zrobię. Może będę pisać, ale niech nikt się nie nastawia na inspirację, bo mogę tu jutro napisać, że wpierdoliłam pizze, żelki, słodycze, kanapki i nie wiadomo co jeszcze i będzie mi to obojętne, bo czuję się totalną porażką. To idealnie oddaje mój stan emocjonalny, CZUJĘ SIĘ PORAŻKĄ. Dlatego wszystko jest mi obojętne, nie mam marzeń, pragnień. Mam wyjebane, bo co nie zrobię zawsze się spierdoli.
Naprawdę myślałam, że jak uporam się z tym egzaminem to napisze Wam, że u mnie jest spoko, że chce kontynuować to zdrowe 1900 i bieganie, bo czuję się z tym dobrze, nawet już układałam sobie w głowię co napiszę tu i wszystko to było bardzo pozytywne. Teraz jest do dupy bo wewnętrznie potrzeba mi moich starych demonów by poczuć się coś warta.
W weekend byłam z rodzicami u ciotek (takich, do których zawsze uwielbiałam jeździć, bo bardzo je lubię). One mają taką sporą działkę z domkami, może ktoś kojarzy takie miejsce jak Wilga, to właśnie tam, ogólnie bardzo lubię ten klimat. Zdałam sobie sprawę, że zawsze będąc tam byłam pełna energii, życia, pewna siebie, swoich przekonań, było mnie pełno i byłam w centrum, teraz stałam się cicha, nie odzywałam się bez pytania, czułam się stłamszona, zagubiona, nieważna. To niby ci bliscy doprowadzili mnie do tego, że czuję się taka bezwartościowa. Nie mam już swojej wewnętrznej mocy, bo ją ze mnie wyssali. Nienawidzę ich, nie mogę się na nich patrzeć. Całe życie niszczyli mi psychikę, nie mam ochoty już nic więcej dla nich robić, niech spierdalają. Niech sobie radzą sami.
Nie wiem co teraz zrobię, czy będę się objadać, czy znowu będzie restrykcyjna dieta czy uda mi się podejść do tego zdrowo, pewnie jutro obudzę się z odpowiedzią na jutrzejszy dzień i zobaczę jak to będzie wyglądać.
Teraz czuję się emocjonalnym wrakiem.
Co u Was?