poniedziałek, 16 listopada 2020

Jest dobrze i bez alkoholu w końcu

 Ostatnio dobrze mi idzie, to był czysty tydzień. Pod względem kalorii i alkoholu. 

Ostatnio pisałam w poniedziałek, gdzie byłam załamana i czułam się jak to opisałam, nadal nie raz czuję ogromną niechęć do siebie, np. kiedy zrobie sobie zdjęcie swojego ciała i spojrzę jak wyglądam, wtedy idzie się załamać. Pojawia się to też kiedy przyrównuje się do innych, a ostatnio często mi się to zdarza, wcześniej tak nie miałam. Nie chodzi tylko o sylwetkę, ale i o urodę, patrzę się na swoje zdjęcia i widzę różne wady, których wcześniej nie widziałam. Czasem się sobie podobam, czasem się nienawidzę. 

To tak jak z tym, że czasem chce żyć, a czasem umrzeć. Wczoraj miałam jakiś taki swego rodzaju napad. Zazwyczaj biorę to co daję mi życie i tak leci, a ja się dopasowuję. Do studiów, do chłopaka, do rodziców i tak po trochę każdy ma kawałek mojego życia. To też nie tak, że jestem podatna i nie mam własnego ja, bo zazwyczaj mam dużo do powiedzenia i na codzień nie daję sobą aż tak zawładnąć, lubię przejmować kontrolę, nawet muszę ją mieć, wolę rządzić, ustalać zasady, ale kiedy spojrzę na swoje życie to i tak mam wrażenie, że ono nie jest moje. Czasem odnoszę wrażenie, że każdemu jestem coś winna, czuję się zobowiązana wobec tych ludzi, przez co nie czuję się wolna. Nie czuję bym w każdej chwili mogła coś zmienić dla siebie. Jestem takim trochę więźniem w pozornie moim, idealnym życiu. Powinnam doceniać co mam, a ja się tym jakby duszę. Za bardzo to zaplanowane. Mam wrażenie, że mam bardziej romantyczną? odważną? ciekawską? artystyczną? duszę, jestem nieco lekkoduchem?, chciałabym żyć chwilą, móc działać. Potrzebuję ciągłych bodźców w życiu i adrenaliny, potrzebuje też czuć się potrzebna, a tego wszystkiego jednak mi brakuje, no i żyje jakby na dokładkę do życia innych ludzi, przez co pewnie jestem skłonna do poświęceń dla nich i naginania siebie pod nich. Analizując samą siebie dochodzę do wniosku, że potrzebuję nowego startu. Dlaczego? Bo jestem zbyt splątana tym co mam, zbyt zobowiązana, czuję się w tym nieświeżo. Studia - coś mnie tam interesuje, ta chemia, poza tym nie widzę się w tym wszystkim, za mało tu kreatywności, tak mi się wydaję, chciałabym się od tego uwolnić, ale nie mogę, bo trzeba coś skończyć, trzeba być realistą. Nie mogę się też uczyć sama dla siebie, bo sytuacja jest zbyt chora bym zawsze potrafiła tak myśleć, chociaż i tak często faktycznie uczę się dla siebie. Rodzina - fikcyjna, szopka, pozory, brak okazywania uczuć, czasem lekka nienawiść. Nie mogę się sprzeciwić, bo tak mnie sobie wychowali, na przykładną córkę, która i tak zawsze będzie za gruba, za naiwna, za głupia, za leniwa. Mogę sobie pokrzyczeć, pokłócić się, ale wiadomo, że to i tak będzie moja wina. Nawet mój brat mi ostatnio napisał, że nie jest mną i nie będzie im tak przytakiwał tylko najwyżej się wyniesie to może wtedy coś zrozumieją. Trochę dało mi to znowu do myślenia. Chłopak - nie czuję tu luzu, już od dawna mam wrażenie, że tak po prostu musi zostać, bo jestem jakby coś winna i nie mogę nic zmienić, nawet nie chodzi o to, że chce coś zmieniać, tylko o to, że nie czuję tej swobody, przez co nie do końca znam swoje uczucia, może gdybym czuła się swobodniej to moje uczucia też płynęłyby z wewnątrz, nie z obowiązku. To nie tak, że ja się tu teraz użalam nad sobą, ja tylko zapisuje swoje myśli. Mam myślę dość poukładane w głowie, mimo tego, że czasem jestem impulsywna i kieruje się emocjami. Tylko z niektórymi rzeczami nie mogę się pogodzić całe życie, bo to wraca raz na jakiś czas po czym ustaje i tkwię nieświadomie w tej codzienności. Musiałam to zapisać. 

Poza tym na studiach dziwna sprawa, przykładowe cytaty: "sytuacja jest relatywnie stabilna, więc będziemy wracać" - rozumiecie to, stabilna xd, co tam, że na karetkę niektórzy czekają 4h, sytuacja jest stabilna, "wirtualnie będziemy w żółtej strefie, mimo, że jesteśmy w czerwonej i będziemy chodzić stacjonarnie na zajęcia" - no to już jest inny stan świadomości, nie wiem jakie czakry trzeba odblokować by tak myśleć. No ale chwilowo mi to jakoś obojętne, stresowałam się chwile, ale już mam dość tego cyrku. Ostatnio prawie codziennie dzwoni do mnie Pani doktor z syntezy leków i opowiada o tej całej sytuacji na bieżąco przy okazji hejtując tą ich niezaradność, jak patrzę na ten cyrk to nawet nie potrafię brać tego na poważnie. To akurat dobrze, bo inaczej bym umierała, na studia mam 50km, niedawno zrezygnowałam z mieszkania za namową taty m.in, teraz będę musiała dojeżdżać bo na razie nie chce niczego szukać, także nie wyobrażam sobie zajęć na rano, oby przynajmniej było ich niewiele. Choć i tak średnio wierze w ten powrót. Co będzie już. Fajnie też będzie spotkać się z ludźmi, szczególnie z kimś z kim ostatnio piszę codziennie, z kim bardzo się zbliżyłam i na kim, aż za bardzo mi zależy i oby to mnie nie wyprowadziło gdzieś, gdzie będzie bardzo źle. Pamiętacie ostatnią taką moją historię może, to wiecie czego też m.in. się boję. 

Zaczęłam też znowu jogę. Ostatnio codziennie brałam tabletki p/bólowe, najpierw na głowę (chyba z głodu nie bolała), później na brzuch. Zrobiłam jednej nocy 500 brzuszków o tak o bo miałam ochotę i cel, mimo że to głupie i dwa dni później dostałam okresu, do tego jeszcze zakwasy i to tak mi dało w kość, że tragedia. Zapomniałabym w sobotę byłam biegać po 14 naczczo, pierwszego dnia okresu, to już w ogóle było durne. Ciężko mi się w ogóle nogami i rękami ruszało, a co dopiero biegło. Jeszcze gdybym wcześniej jadła normalnie, a tylko w sobotę bez jedzenia to okej, ale ten tydzień był naprawdę dobry pod względem diety i po powrocie czułam się jak zwłoki, wykończona. W sumie teraz też już to odczuwam, średnio się też wyspałam, więc to też ma wpływ. Idę spać głodna, więc jestem zadowolona. 

Podsumowując ćwiczenia to: 

środa 500 brzuszków 

sobota: bieganie (bardzo słabo mi poszło, no ale chociaż się ruszyłam) 2.87km 22:40 238kcal, sprzątanie 

niedziela: joga menstruacyjna, joga yin na górne partię = 45min 

poniedziałek: joga lekcja 1 z Gosią, rozciąganie do szpagatu poziom II = 1h, sprzątanie 

Oprócz tego to jeszcze codziennie sporo skakałam, tańczyłam, śpiewałam, ogólnie takie sobie robiłam rozluźniające koncerty. 

Plan na jutro: orbitrek, spisać info o destylacji prostej, zrobić brwi 

Z rzeczy przyjemnych to umówiłam się na sobotę na 10 na grzywkę, taką na boki, nie na prosto, mam nadzieję, że nie będę tego żałowała, oby było fajnie, bo chce trochę zmiany. 

No i zapomniałabym, jakiś czas temu pisałam o tej przyjaciółce, z którą straciłam kontakt, odezwała się jakby, to znaczy wyszło przypadkiem na instagramie, ale wykazała że chce i jakoś tak zobaczymy do czego to zmierza, boję się ale nie potrafię odmawiać tym, którzy kiedykolwiek byli mi tak bliscy. 

Nie wiem czy pamiętam co jadłam dobrze w ten tydzień, ale postaram się zebrać to z aplikacji i przypomnieć sobie jeśli czegoś nie zapisałam. 

Wtorek: zapiekanki ? 456kcal czy coś jeszcze nie pamiętam, możliwe, że nic więcej bo wtedy na pewno nie jadłam śniadania, długo pisałam notatki i zjadłam dopiero taką obiadokolację, jeszcze pamiętam jak moja mama coś tak mówiła do wujka, że ze mną to ona tak ma, że nawet obiadów nie gotuję, bo ja ciągle nie chcę 

Środa: ryż gotowany 145g,filet 124g, groszek zielony 70g,marchew 90g - 387kcal; tosty 456kcal =843kcal (dużo) 

Czwartek: ryż gotowany 114g,filet 39g, groszek zielony z marchewką  280g - 324kcal, jabłko 85kcal (bo ból głowy się nasilił) 409kcal 

Piątek: zupa kapuściana 320g 114kcal, tosty 456kcal ? (nie pamietam czy je jadłam, bo koajrzy mi się, że jadłam tylko zupę, ale to jakoś mało) = 570kcal 

Sobota: rodzinny obiad : schabowy, ziemniaki 130g, kiszona kapusta 583kcal 

Niedziela: żurek z kiełbasą + jajko 166kcal, udko, ziemniaki, surówka z kiszonej kapusty 480kcal = 646kcal (wiem, że to wygląda na więcej, ale to były małe porcję, żurku to było tak niewiele, że mama się śmiała jak dużo sobie nalałam 

Poniedziałek: kromka żytniego chleba, masło, szynka, pomidor, ogórek 155kcal, tosty 456kcal = 611kcal 

Łącznie mamy tu 7 dni, gdzie zjadłam: 4118kcal/7 dni średnio 588kcal/1 dzień - czyli wystarczająco dużo

W sumie wynik mi się tak no dość podoba, jak na początek jest okej. Wiadomo zawsze chce sie by był lepszy. No ale trochę też spaliłam, także jest okej. W sumie 2tys to jest tak prawie dla człowieka na dzień, to u mnie może być. ( I proszę mi nie pisać, że to za mało, bo tylko to mnie teraz trzyma przy życiu.) 

Nie pamiętam czy jeszcze coś chciałam napisać, bo zmęczenie daje mi się we znaki, postaram się odzywać częściej, no iw spierać też Was, chociaż ostatnio jakoś dobrze mi idzie jak mnie tu nie ma i o tym nie myślę, wicie pewnie o co chodzi. Jeśli ktoś by potrzebował pogadać to zawsze możecie pisać na: klllaudiaa@icloud.com. 

Trzymajcie się kochane ;* 




💗

4 komentarze:

  1. ufff przeczytałam całość - rozpisałaś się :D Ale to dobrze - najwyraźniej tego potrzebowałaś. Najbardziej mnie poruszyło to, co napisałaś o poczuciu obowiązku wobec innych ludzi. Też tak kiedyś miałam. Z jednej strony tak, jesteśmy istotami społecznymi i mamy obowiązki wobec innych ludzi, ale z drugiej strony jeśli kontakt z kimś przez dłuższy czas nie sprawia Ci przyjemności, a raczej daje uczucie przytłoczenia, to moim zdaniem to jest relacja do zakończenia. Nawet od rodziców można się odciąć. Nie od razu można to zrobić, bo wiadomo, że człowiek młody to do rodziców przywiązany + nie oszukujmy się, kasa też tu jest istotnym składnikiem, nie każdy ma hajs żeby się wyprowadzić i od razu być całkiem samodzielnym. Może zrób listę osób, wobec których masz poczucie obowiązku i zastanów się czy to poczucie jest realne (bo może to tylko Twoje wrażenie). Zapisz czy te osoby dodają coś dobrego do Twojego życia. Bo jeśli ktoś nic dobrego Ci nie daje - nie ma co z takim się zadawać ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow, rozpisałaś się, ale przynajmniej miałam co czytać. Czasami mi się wydaje, że za dużo myślisz, za dużo analizujesz, ale nie twierdze, że to zła cecha. Sama tak mam po części, jak każda kobieta chyba. Jeśli chodzi o powrót na studia to szczerze wątpię, nam zapowiadali cały rok zdalny, jedynie mamy przychodzić na kolokwia i egzaminy. Mi to w sumie pasuje, bo oszczędzam masę czasu na dojazdach :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam czytać jak jest tego dużo <3, Panna A. ma rację dużo myślisz a czasami lepiej trochę odpuścić rozkminy. Osobiście też dużo myślę, ale u mnie to nie zdaję egzaminu. Bilans super oby tak dalej, trzymam kciuki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam całość, życzę powodzenia. Rozkminianie faktycznie ma sens wtedy, gdy coś z niego wychodzi, bo tak to tylko męczysz głowę. A raczej ona Ciebie.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję <3

0

Witajcie,  Trochę mnie tu nie było. Chciałabym napisać, że tyle się u mnie zmieniło, ale jak się nad tym zastanowię to właściwie wszystko je...